Relacja z ubraniami: to skomplikowane.

Znacie to uczucie, gdy kupujecie coś pod wpływem chwili a potem ten zakup zaczyna was uwierać jak kamyk w bucie?

Jeśli nie, to ogromnie wam zazdroszczę.


pixabay.com

Moja relacja z ubraniami jest skomplikowana. Najlepiej wspominam czas podstawówki i gimnazjum, kiedy moje zakupy ubraniowe były uzależnione od zmiany sezonu i portfela rodziców. Doskonale pamiętam, że gdy dostawałam coś nowego, nosiłam to aż do przetarcia. Miałam ulubione spodnie, bluzę i buty. Nie przejmowałam się, czy wszystko do siebie pasuje, nie miałam też wiecznego dylematu, co na siebie włożyć. Ograniczona ilość ubrań bardzo ułatwiała podejmowanie codziennych decyzji. Przeglądając zdjęcia z tamtego okresu, bez problemu potrafię przywołać w pamięci każdą część garderoby oraz to, jak się w niej czułam i kiedy została kupiona. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że posiadana przeze mnie odzież tworzyła wtedy coś na kształt uniformów, z którymi mogli kojarzyć mnie inni - tak jak u postaci w kreskówkach. 

Niestety potem zaczęło być gorzej.

Z czasem zawartość mojej szafy zaczęła się powiększać. Niektóre ubrania trafiały do mnie "w spadku" po koleżankach, inne były dokupowane na szybko w sieciówkach. Problem polegał na tym, że każda z tych rzeczy była z innej parafii i niewiele do siebie pasowało. Co miesiąc zmieniałam pomysł na swój styl, przez co wiecznie czegoś mi brakowało. Rozwiązywałam to... kolejnymi spontanicznymi zakupami. Co jakiś czas do szafowego chaosu dołączały nowe bluzki lub swetry, które niestety prędzej czy później szły w zapomnienie. Efekt? Nosiłam tylko ulubione zestawy a reszta smętnie wisiała na wieszakach.

Okres studiów pod kątem mody był chyba najgorszy. Rozpoczęłam wtedy swoją pierwszą pracę i comiesięczny zastrzyk gotówki namieszał mi w głowie. Każdą wypłatę zerowałam w kilka dni, wydając pieniądze na wątpliwej jakości ubrania i tonę słodyczy. W końcu przestałam czuć się zależna od rodziców, nie musiałam już czekać na kolejny sezon, by móc kupić sobie nowe spodnie czy koszulkę. W moim słowniku nie było hasła "oszczędzanie"; przez myśl mi nie przeszło, by odłożyć część zarobionej sumy na przyszłość. Wydawało mi się absurdalnym pomysłem, by zainwestować w coś droższego niż t-shirt za 9,99 zł. Dodatkowo z każdej strony trafiałam na poradniki modowe krzyczące, że MUSZĘ mieć ubrania z ich listy must have. Plastikowe ramoneski, wątpliwej jakości torby shopper czy baleriny szybko zagościły na moich wieszakach, choć niekoniecznie w moich codziennych stylizacjach. Końcem końców studia skończyłam z totalnie przeładowaną szafą i maksymalnie stówką na koncie. 

Wraz z zakończeniem studiów zaczęła się nowa era w mojej garderobie. Odkryłam internetowe platformy second hand. Na początku przekonywały mnie ceny, później swoje wybory zaczęłam usprawiedliwiać szlachetną ideą niewspierania fast fashion. Cóż, pomysł dobry, tylko zupełnie nieprzemyślany. Uznałam, że wyrządzam mniej szkody kupując ubrania, które już i tak zostały wyprodukowane i nabyte przez kogoś innego. W zasadzie nie jest to błędne przekonanie. Jednak problemem było to, że kupowałam WSZYSTKO co wydawało mi się super okazją i z taką samą częstotliwością co wcześniej. No i zwroty nietrafionych zakupów nie były już takie łatwe jak w sieciówkach. Nie mając ochoty stać kolejce na poczcie lub poświęcać całego dnia na oczekiwanie na kuriera, decydowałam się machnąć ręką na nietrafiony nabytek i schować go na dnie szafy z nadzieją, że w ciągu kilku dni zapomnę o tej małej porażce.

Nie do końca wiem, co przelało czarę goryczy. 

Być może były to kolejne nieudane zakupy na popularnej platformie, których nie mogłam zwrócić? Albo worki pełne ubrań, których nigdy nie założyłam, bo były niewygodne? W każdym razie w pewnym momencie zapaliła się u mnie lampka ostrzegawcza. Ile czasu, nerwów i pieniędzy musiałam jeszcze stracić, by zakończyć to błędne koło? Iloma zamówionymi rzeczami musiałam się jeszcze rozczarować, by uwolnić się od ciągłej potrzeby kupowania ubrań? Zmiana myślenia następowała powoli i oczywiście nie obyło się bez upadków. Zaczęłam od oczyszczenia wieszaków i półek z odzieży, którą instynktownie omijałam podczas porannego układania stylizacji. Później przejrzałam tonę poradników na temat minimalizmu, ograniczeniu konsumpcji czy szafy kapsułowej. Zaczęłam się interesować składami ubrań, by wreszcie zrozumieć, czemu wolałam zakładać ciągle tą samą bluzę zamiast pięknych, lecz akrylowych swetrów. W tym czasie zdobyłam cenną wiedzę zarówno o ubraniach, marketingowych chwytach sklepów odzieżowych jak i o samej sobie.

Nauczyłam się, że moją najcenniejszą walutą jest czas a impulsywne/nieudane/nieprzemyślane zakupy bezczelnie mi go zabierają. Jestem świadoma, że przede mną jeszcze sporo potknięć i zgrzytania zębami. Muszę być gotowa na to, że w mojej szafie jeszcze kilka razy pojawią się ubrania uwierające mnie fizycznie i psychicznie. Mam jednak nadzieję, że z czasem znacznie bardziej przybliżę się do planu, by więcej być niż mieć i przestanę myśleć o mojej relacji z kupowaniem ubrań w kategorii "to skomplikowane".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Bywam kulturalna , Blogger